Upór, wytrwałość i serce do tego, co robimy nie jednokrotnie
przenosi góry. Mając to na względzie
podjęliśmy się wyzwania: Na pokładzie Volvo 440 pokonać 10 000 km odwiedzając
Turcję, Gruzję i Armenię. Tak często słyszane hasła o braku perspektyw,
zawsze wydawały nam się obce. Przecież sami decydujemy o swoim losie- z tą
myślą zabraliśmy się do pracy. Dni mijały jak szalone, aż w końcu nadszedł tak
upragniony 29 lipca. Silnik odpalił, pozostawiając charakterystyczną dla
starego diesla chmurę dymu ruszyliśmy na południe. Gdzieś za plecami
pozostawiliśmy tablicę z napisem Lublin. Cały nasz sprzęt nawigacyjny
ograniczał się do trzech map, w których poprawność, niestety błędnie,
wierzyliśmy. Mknąc z
prędkością oscylującą w granicach 80km/h z premedytacją wybierając jak najmniej
uczęszczane szlaki lokalne, podziwiając uroki węgierskich, rumuńskich oraz
bułgarskich bezdroży, powoli, aczkolwiek pewnie wkroczyliśmy na teren Turcji.
Prawie…
Kto pyta nie błądzi, kto płaci nie stoi. Wręczanie
podarunków celnikom nie należy do naszych zamiłowań, tak jak do ich zamiłowań
nie należy przepuszczanie ludzi o takich przekonaniach.
Na szczęście mieliśmy dużo czasu. Poza tym, godzinny postój,
mając przed sobą rysujący się na horyzoncie Stambuł był ledwie igraszką.
Nieuniknione nadchodziło wielkimi krokami.
Wpadając w gąszcz samochodów i miliony znaków drogowych, których
treść niejednokrotnie była delikatnie
mówiąc niejasna, wykonując śmiałe
manewry taktyczne, polegające na jeździe w lewo ze skrajnie prawego pasa, tylko
po to, aby zjechać niewłaściwym zjazdem, po godzinach walki dotarliśmy do
dzielnicy Sułtan Ahmed- Stambulskiej starówki.
Już tylko chwile dzieliły nas od przekroczenia cieśniny Bosfor. Po dotarciu do mostu, ku naszemu zdziwieniu
wjechaliśmy na autostradę-płatną, na którą, jak nie trudno się domyślić winiety
wykupionej nie mieliśmy. Azja przywitała nas punktem pobierającym punkty z
elektronicznej karty i wielkim piskiem urządzenia, które to tej karty nie
odnalazło. Z naprzeciwka wyskoczył policjant z zamiarem zatrzymania
nieprzepisowego kierowcy. Sprawił nam wiele radości, kontrolując samochód jadący za nami.
Nie prawdą jest jednak, że Turkom brakuje kultury jazdy.
Mimo tłoku na ulicach, wymanewrować możemy samochodem z każdej sytuacji, w
którą się zapędzimy. Zawsze ktoś ustąpi, poczeka. Wystarczy tylko zrozumieć, że
klakson jest jednym z sygnałów, których jak najbardziej powinno się używać ( i
jest to praktyczne!), a prośbę o wpuszczenie na inny pas sygnalizuje się
poprzez zajechanie komuś drogi. Ot cała filozofia.
Za Stambułem odbiliśmy na południe. Pech chciał, że na asfalcie
za pomocą tylnego koła odnaleźliśmy przewrócony znak drogowy. Opona i zawieszenie odmówiły posłuszeństwa.
Dotoczywszy się do następnej miejscowości,
w autorski dla nas sposób, pożyczając starą oponę i trochę drutu,
przywróciliśmy całej wyprawie mobilność.
Jadąc samochodem przez centralną Turcję nie ma innej
możliwości, niż siedzieć z twarzą przyklejoną do szyby. Setki przemierzanych
kilometrów witały niepowtarzalnymi widokami i w co ciężko było nam uwierzyć,
drogami w świetnym stanie. Ku naszemu zadowoleniu, nie były zbyt uczęszczane.
Zyskiwały jednak, wraz z przemieszczaniem się na wschód
nowych użytkowników- czołgi, mające uświadomić Kurdów dążących do
niepodległości, do kogo należy ten teren.
Przed wyjazdem z tego kraju czekało nas jeszcze kilka
niespodziewanych niespodzianek. Pierwszą z nich była rozrywająca się opona,
gdzieś między Karsem a twierdzą Ani. Po zwalczeniu tego problemu i obraniu kierunku na granicę z
Gruzją jakże piękny do tej pory asfalt przepadł. Kilometry które pokonywaliśmy
godzinami pokonując szutry i kamienie, ku naszej radości… nic nie dały. Owszem
przejście było, ale zamknęli. Trudno sobie wyobrazić radość ludzi, którzy na
resztkach paliwa (które w Turcj kosztuje 7zł a w Gruzji 4zł) muszą zmodyfikować trasę, wydłużając ją o
kolejne kilkadziesiąt kilometrów kamieni.
W celu zwiększenia atrakcyjności wyjazdu, los zafundował nam drogę, o
znikomych walorach jezdnych, biegnącą przez góry, w których jednocześnie z nocą
zastała nas mgła. O czym wcześniej nie wspomniałem, światła w samochodzie
ustawione mieliśmy za wysoko. W związku z tym jadąc górskimi serpentynami, w
nocy i mgle, która widoczność ograniczała do jakichś pięciu metrów regularnie
dostawaliśmy po oczach długimi światłami, od mijających nas ciężarówek.
Sytuację można by nazwać patową. Niemieliśmy nawet możliwości zatrzymania się.
Dziwnym trafem akurat nie było pobocza. Rozwiązanie przyszło jednak samo.
Zmęczone wybieraniem dołów, na których już nie jeden samochód pozostawił swe
koła. Zawieszenie skapitulowało. Nocleg
przy drodze nieunikniony. Nawet pobocze się znalazło. Można?-Można.
Na rozgrzewkę dnia następnego używając magicznych mocy
uruchomiliśmy samochód. Przekraczając granicę nieznacznie, ale jednak, stan
dróg się poprawił. Nieśpiesznie dotarliśmy do Tiblisi, gdzie już niestety na
uprzejmość kierowców nie należało liczyć.
Ciekawym zjawiskiem było poganianie samochodów ruszających ze świateł.
Moment gdy zapala się zielone oznacza, że należy w tej właśnie chwili, mając
uprzednio wrzucony bieg, puścić sprzęgło i wcisnąć pedał gazu w podłogę. Każdy
ułamek sekundy spóźnienia był bardzo niemile widziany. Bez większych
samochodowych ekscesów, pozostawiając samochód na dworcu PKP, zwiedziwszy
Gruzję przyszedł czas, aby udać się do Armenii.
Trafiając na granicę, czekała nas kolejna niespodzianka.
Budka w której ktoś uzupełnia papierki, budka w której możemy zapłacić za
uzupełnienie papierków, budka gdzie płacimy za wjazd samochodem, budka gdzie
wykupujemy ubezpieczenie samochodu. Sto euro zmieniło tym sposobem właściciela.
W drodze do Erewania, wspomniane wcześniej 80km/h zyskało nowego znaczenia. O
ile wcześnie wiązało się z trzymaniem jednym kołem na poboczu, o tyle w Armenii
staliśmy się władcą lewego pasa. Odpowiedź przyszła do nas sama, niebawem.
Stróżowie prawa w różnych miejscach świata mają odmienne zadania. Ormiańscy
upodobali sobie szczególnie kontrolowanie prędkości fotoradarem. Aby nie było
nudno, postanowili zabrać go do samochodu. Stworzyło to drogówkę najgorszą,
jaką można sobie wyobrazić. W każdej części kraju na każdej drodze spotkać
można dziesiątki radiowozów wlepiających bezlitośnie mandaty. W co trudno
uwierzyć, kierowcy jeżdżą tam przepisowo. Jest to proceder na skale światową,
niewątpliwie. Zyskując zrozumienie dla
zaistniałej sytuacji zwolniliśmy jeszcze bardziej, aż w końcu, powoli lecz z
gracją znak Erewań został minięty.
W tym miejscu spieszę z wytłumaczeniem, iż w żadnym wypadku
powyższa i poniższa historia nie jest całokształtem wyprawy, a jedynie zlepkiem
przemyśleń kierowców i pilotów. Co za tym idzie wszelkie historie nie-samochodowe
zostały pominięte.
Jako, że jakość asfaltu, którym poruszaliśmy się na
Zakaukaziu nie była satysfakcjonująca, drogę powrotną wyznaczyliśmy
najsensowniej i najprościej, jak tylko się dało. Nocą wyruszając ze stolicy
Armenii zauważyliśmy braki w naszej teorii. Jadąc czymś co przypominało poprzecznie ułożone kartofliskiko przykryte
cienką warstwą asfaltu z zerowym oznaczeniem dróg, gubiąc się w kolejnych
miasteczkach, po godzinach podróży, dotarliśmy do granicy. Ku naszemu
zaskoczeniu była na swoim miejscu, w co przez pewien czas wątpiliśmy. Kolejnym,
już nie tak miłym zaskoczeniem była konieczność nawiedzenia wcześniej
wspomnianych budek po raz kolejny. No
cóż, na granicy lubili nasze pieniądze. Po kontroli paszportowej jadąc dalej
wpadła nam do głowy jak prosta a zarazem odkrywcza myśl. Gdzie właściwie jest
Gruziński punkt kontrolny?
Wokół nieużytki, a przed nami asfalt po przejściach. Nagle
wyrósł przed nami znak stop i szczątki jakiejś budowli. Dalsza droga odbijała w
lewo prowadzą przez wcześniej wspomniane nieużytki wyjeżdżonymi koleinami. Tym
razem nie zabłądziliśmy. Gruzini jednak istnieli. Szczęśliwi mogliśmy powrócić
do jakże ukochanego przez nas błąkania. Dzięki temu, znamy teraz wszystkie
drogi na południowy wschód od twierdzy Vardzia. Czad… Gdy już leniwe słońce
wypełzło zza horyzontu, przed nami pozostała
ostatnia gruzińska prosta. Los
musiał śmiać się w głos, słysząc to zdanie. Jadąc drogą boczną od bocznej, która
już za chwilę miała stać się główną prowadzącą prosto do Batumi skończył nam
się asfalt.
W niedowierzaniu przepędzając krowy maszerujące drogą,
zatrzymując pierwszego kierowcę usłyszałem, że owszem to jest główna droga, a
przed nami znajduje się przełęcz, za którą pojawi się asfalt. Jeszcze tylko
20km w górę i drugie tyle na dół. Mijając żwirowe serpentyny, stada krów, rzeki
i wodospady, przejeżdżając po kamieniach wyższych niż prześwit i mijając innych
uczestników ruchu kilka centymetrów od przepaści, wzbiliśmy się nad chmury. Po
4 godzinach podróży znaleźliśmy się znów na asfalcie. Ilość zakrętów na wąskiej
drodze ograniczonej z jednej strony kamienną ścianą, przyspieszały akcję serca
nawet w tak załadowanym jak nasz samochodzie. Po chwilowym postoju nad Morzem Czarnym, znów
oddaliśmy się w ręce celników Tureckich.
Skąd jesteście, Lublin, Warszawa?
Lublin.
Naprawdę? Mój przyjaciel tam mieszka! Macie jakiś alkohol?
Nie wiele.
Ok., szczęśliwej drogi, jedźcie.
Przyjemnie było tym razem obejrzeć kolejkę wypakowujących
wszystko z samochodów ludzi z innej perspektywy.
Równie miłym doświadczeniem był wschód słońca nad morzem
czarnym, oraz poranne górskie trasy, które na nas czekały. Korzystając z siły
grawitacji, ustanowiliśmy nowy rekord przekroczenia prędkości, którym jednak
nie będziemy się chwalić. Tureckie znaki są nieadekwatne do warunków.
Ogólnie panujące przekonanie, mówiło, że jeszcze tylko
Stambuł i jesteśmy w domu.
A teraz trochę mechanicznej praktyki.
Czym różni się droga
hamowania załadowanego po sam dach Volvo 440 od kilkuletniego Volkswagena Passat ? Otóż długością.
Jakie ma to konsekwencje? Głośne
Czasem nawet widowiskowe.
Kto by jednak robił awanturę o służbowy samochód? Szybkie
spisanie danych, porcja taśmy montażowej i ruszamy dalej. Bosfor minęliśmy tym
razem promem. Trasa widokowo ciekawa i
nawet niezbyt droga. Kontynuując jazdę,
o zmroku dotarliśmy do granicy. Strach o problem w przekraczaniu granicy
rozbitym samochodem okazał się bezpodstawny. Witały nas przyjazne śmiechy
i zrozumienie, gdy tylko rzuciliśmy
hasło „Istanbuł”. Gdy po pytaniu o
numery rejestracyjne wygrzebaliśmy pogięta
tablicę z wnętrza samochodu, radośnie puszczono nas dalej.
Przyjazny nastrój zepsuł deszcz, który to padając na żarówki
pozbawił nas świateł. Podejmując desperackie
środki, gdzieś pomiędzy niczym a niczym znaleźliśmy całodobowy sklep, z
którego wysłano nas na stację benzynową 1,5km dalej. Po pertraktacjach, pod
zastaw 50euro, otrzymaliśmy tak upragnione światła. Puszczając w ruch taśmę
montażową i kawałki foli, wyposażeni w nowe reflektory ruszyliśmy dalej.
Rumunia przywitała nas autostradą, oraz zerwanym do połowy tylnym mostem.
Kupując dwie rolki taśmy montażowej,
zużywając resztki drutu i klucz francuski osiągnęliśmy granicę z Węgrami, zaraz
za która w jakże pięknym języku, pośród nocy odbyliśmy rozmowę z
funkcjonariuszami drogówki. Uznawszy
nasz talent konstruktorski za wystarczający pozwolili jechać dalej. Chyba… w
końcu nikt nie wie, co do nas mówili.
Szczęśliwie minąwszy wszystkie granice pognaliśmy w stronę
domu. Będąc już od kilku ładnych godzin w naszej ojczyźnie, zostawiając za plecami tablicę Przemyśl, w
lusterku pojawił się zarys pędzącego radiowozu. Sytuacja ta niby nie jest
niczym niezwykłym, potrafi jednak wywołać zaciekawienie, gdy służbowy samochód
zwalnia tuż za nami i przez megafon zaczyna wydawać polecenia. Mimo twardej
postawy i umiłowania prawa, funkcjonariusze wysłuchawszy naszej historii,
lustrując nas wzrokiem, to z litością, to z zaciekawieniem, wykazali zainteresowanie dla mechanicznego
survivalu, którego to volvo było kwintesencją.
Zabraniając nam jechać dalej,
oraz odbierając dowód rejestracyjny, polecili nam uważać na policję i życzyli
szerokiej drogi.
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń38 year-old Sales Associate Fonz Babonau, hailing from Picton enjoys watching movies like Blood River and Mountaineering. Took a trip to Ironbridge Gorge and drives a Bugatti Veyron 16.4 Grand Sport. wiecej pomocnych wskazowek
OdpowiedzUsuń