facebook

czwartek, 26 grudnia 2013

Górski Karabach

Ładunek wybuchowy, umiejscowiony w sercu Kaukazu Południowego, na pierwszy rzut oka przypomina oazę ciszy i spokoju. Podróżnych wita niespieszną kontrolą . W budce umiejscowionej zaraz za przepięknym widokiem  korytarza laczyńskiego  znajduje się straż. Graniczna. Lecz to chyba wydaje się zbyt wyniosłym określeniem. Nikt nie pokusił się nawet o szlaban. Bardziej  z grzeczności, niż realnego przymusu, kierowcy, mijając dwa progi zwalniające, zatrzymują się do kontroli. Po przeglądzie paszportów i ręcznym spisaniu danych, powitani zostajemy w Republice Górskiego Karabachu.
Drogą, wiodącą serpentynami, leniwie zbliżamy się do Stepanakertu, stolicy nieuznawanej przez żaden kraj świata. Podczas naszej podróży napawamy się widokiem zapomnianych przez ludzi miejsc i szczytów jeszcze nie zdobytych przez turystów. Melancholijny  klimat surowych krajobrazów przerywają komentarze kierowcy.  Nad głowami mijamy stalowe liny, na których rozbijać się miały azerskie bombowce, schodzące poniżej zasięgu radarów.  Wojna i niepokój, mimo że niewidoczne, ciążą zarówno na przeszłości, jak i przyszłości tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca. 
Wydarzenia dotykające tych terenów niejednokrotnie miały krwawe konsekwencje.  Sytuacja polityczna, różnice religijne i kulturowe oraz zatargi na tle etnicznym doprowadziły do emigracji Azerów poza obszar Karabachu.
Mimo otwartości i przyjaznego charakteru Ormian, którzy stanowią dziś zdecydowaną większość mieszkańców, przemierzając kraj, trudno oprzeć się wrażeniu, że coś wisi w powietrzu. Na głównym deptaku w stolicy podczas niedzielnego popołudnia spotkanie człowieka spędzającego czas w barze lub kawiarni graniczy z cudem chyba, że jest wojskowym, których tu nie brakuje. Na żołnierza natknąć się można wszędzie o każdej porze dnia i nocy.
Fakt ten przestaje dziwić, gdy przekroczymy góry i znajdziemy się na równinnej części Karabachu, skąd już tylko przysłowiowy rzut beretem do granicy ze zwaśnionym Azerbejdżanem.  Miejsca kiedyś tętniące życiem, dziś przypominają raczej opustoszałe pole bitwy.  Budowle z białego kamienia, nadgryzione zębem czasu oraz chęcią pozyskania darmowego budulca, nawiedzane są tylko przez wiatr i samotne orły.  Wśród ruin widać domy mieszkalne, pomniki, świątynie. Wszystko to przeplata się z porozrzucanymi gdzieniegdzie bunkrami.
Dopełnienie postapokaliptycznego krajobrazu stanowią unieruchomione czołgi oraz wozy opancerzone, które swój ostatni spoczynek odnalazły między azerskimi wioskami. Towarzystwa dotrzymują im spalone wraki cywilnych samochodów - pozostałości po dawnych mieszkańcach oraz wspomnienie konfliktu, który przybrał zapierające dech w piersiach formy.
 Dla człowieka cywilizacji zachodu wojna wydaje się czymś nierzeczywistym, odległym. Karabach natomiast żyje w stanie hibernacji między zakończonym, a nadchodzącym konfliktem, bo co do tego, że kolejny nastąpi, nikt nie ma wątpliwości. Nie da się bowiem kupić pokoju za cenę honoru, a tego nie brakuje żadnej ze stron. Obie zresztą mają rację, co utrudnia rozwiązanie sprawy. Niestety czasy, gdy chrześcijańskie wioski żyły w sąsiedztwie muzułmańskich, bezpowrotnie odeszły w zapomnienie. Pozostała tylko nienawiść i chęć zwycięstwa, które jak na razie leży po stronie Ormian. Czy jednak tak będzie do końca - czas pokaże.
  Dziś ludność Karabachu cieszy się wolnością, a swoją radość chętnie dzieli z podróżnymi.  Nie jest niczym niezwykłym sytuacja, w której przypadkowy samochód zatrzymuje się, aby zaoszczędzić turyście trudu pieszej wędrówki, nawet, jeśli zmierza w przeciwnym kierunku. Rzadko takie spotkanie kończy się bez chociażby krótkiego postoju na kawę bądź lokalne owoce, a Ormianie jako naród ceniący człowieka wyżej niż pieniądze,  ugoszczenie przybysza traktują jak pozycję obowiązkową takiej znajomości. Co za tym idzie, często na owocach się nie kończy i całe wydarzenie przekształca się w wielogodzinną biesiadę. Lud ten szczególnie umiłował sobie taki właśnie sposób spędzania czasu. Gdy tylko nadarza się ku temu możliwość, wyjeżdżają za miasto, by tam usmażyć tak lubiany przez nich szaszłyk, ugotować raki i skropić to wszystko alkoholem własnej produkcji, spośród którego godnym polecenia jest wino z owoców granatu. Do tego czyste górskie powietrze i nieskażona komercją mentalność. Łącząc to wszystko, szczęście odnajdujemy w bardzo prosty sposób.

  I nawet na chwilę zapomnieć można, że w rzece, nad którą jesteśmy, spoczywa wrak samobieżnej haubicy.