Jako człowiek urodzony za kadencji Lecha Wałęsy, głęboką
komunę znać mogłem tylko z opowieści. Nie sądziłem, że rozkwit i pełnię
szczęścia przeżywać może dwieście kilometrów od miejsca mojego zamieszkania. Musnąć jej przyszło mi, bez
wehikułów czasu, biletów na Kubę, seansów spirytystycznych, czy choćby
miligrama substancji psychoaktywnych.
Stało się to nawet, mimo braku najmniejszej inicjatywy. Przypadek to dobry i
Bogu dzięki, nieobliczalny kompan.
Podnosząc się z ziemi, po niezbyt komfortowo spędzonej, na
zajeździe przed stacją paliw nocy, zwijam śpiwór i razem z pierwszymi
promieniami słońca w niezbyt jeszcze ciepłej atmosferze, ruszam w dalszą
drogę. Wjeżdżam do pierwszego miasta. Gdzie
nie spojrzę mundury. Policyjne, wojskowe, strażackie- mundury, wraz ze
znajdującymi się w nich, byłymi, obecnymi, lub przyszłymi obrońcami ładu składu i dobra
narodu.
Potrzebuje gotówki. Swój budżet w zdecydowanej większości
wlałem do baku na wcześniej wspomnianej stacji. Krążąc po mieście, w
poszukiwaniu kantoru, przez napotkanych ludzi, kierowany jestem zawzięcie w
jedno miejsce w stronę którego podążają zresztą, prawie że w podskokach całe rodziny.
9 maja, świętowany pod znakiem czerwonej gwiazdy, epicentrum
osiągnął w Brzeskiej Twierdzy gdzie, pośród zewsząd dobiegających białoruskich życzeń znalazłem się i ja.
Pochód pierwszo majowy. Jak nic taki musiał być na nim
klimat.
Na ulicy stoją, gotowe do wymarszu, uroczystej defilady,
kolumny. W mundurach, mundurkach, z podobiznami bohaterów, z kwiatami,
balonami, dziećmi na rękach. Młodzi, starzy, uczniowie, studenci, wojskowi,
muzykanci, żołnierze, kombatanci. Kto, żyw, kto zdrów. Jeśli nie na zaszczytnym
miejscu w kolumnie, to w tłumie, dla oczu którego, w końcu, defilada defilować
będzie.
Czym później, tym więcej ulic zostaje zamkniętych. W końcu
Dzień Pobiedy, należy potraktować z należytym szacunkiem. Parada ma być widowiskowa.
Tym co jest najbardziej niezwykłe, jest zaangażowanie, z
jakim do święta podchodzą zwykli mieszkańcy Brześcia.
W podziemnym przejściu mijam graffiti ukraszone czerwonymi
gwiazdami. Cały czas, spędzony w okolicy dawnej twierdzy towarzyszy mi niski,
męski głos, czasem pojedynczy, innym razem z całym chórem, wysławiający wzniosłe białoruskie, narodowe
hasła. Jednak nie to jest najbardziej niezwykłe, nie to przykuwa uwagę. Nie są to nawet pomniki bohaterów sowieckich,
którzy oddali życie za Związek Rad, którym, w zamian do tej pory należne cześć
i chwała są oddawane.
Uwagę zwraca coś innego, cichego, bardziej subtelnego.
Ludzie- zwykli, prości, normalni.
Ci, którzy nie brali udziału w obchodach, którzy nieśli
torbę z ziemniakami z bazaru do domu, siedzieli za okienkiem w kantorze. Mijając się na ulicy, zamiast zwykłego
cześć, czy dzień dobry słychać było szczere, wypowiadane z uśmiechem na twarzy
życzenia, z okazji Dnia Pobiedy.
Myślałem, że mentalność ludzi młodych nie jest podatna, na
zakrapiane sowiecką propagandą wydarzenia, jednak, dane mi był zwątpić w swoje
przekonania. Szukając kantoru, natknąłem się na dziewczynę jadącą rowerem, przy
wtórze wiezionego na kierownicy radia, z
którego to, słyszeć się dało, dobrze już mi znany niski, męski głos.
Chwilę później obsługiwany jestem przez kobietę w średnim
wieku.
-Pan nie stąd, widzę, że turysta. Na mistrzostwa świata w
hokeju? Och, nasz prezydent Łukaszenko
to taki dobry człowiek, kiedyś potrzebna była wiza, a teraz na mistrzostwa
można przyjechać bez niej. Tak postanowił i teraz można. To naprawdę dobry
człowiek.
Niestety, dalsze zapoznanie z klimatem święta nie było mi
dane. Zanim uroczyście zadefilowano, na drodze, przy której zaparkowałem, żeby
nie zostać uziemionym na resztę dnia, oficjalnie wziąłem nogi za pas.
Następnego dnia, podczas dalszej drogi zaczepiony zostaję,
przez malutką, przygarbioną, sunącą noga za nogą, bezzębną babuszkę, przed
którą, nieważne jak bardzo bym się starał, mimo jej żółwiego tempa, nie dało
się uciec. Wypatrzyła mnie, znalazła na swojej drodze i ustawiła za cel, już z
daleka, z linii jej krótkowzrocznego horyzontu. Zanim jeszcze mógłbym ją
usłyszeć. Niebyło dla mnie odwrotu, zwierzenia nadchodziły, a ja miałem zostać
ich ofiarą.
-Chłopcze drogi, zajść chciałam właśnie do cerkwi, ale
zamknięte, zresztą sam widziałeś, za klamkę ciągnęłam, a tam zamknięte. Szłam
akurat, do sklepu. Stwierdziłam, że się pomodlę, bo po drodze jest przecież,
ale jak zamknięte, to zamknięte. Chleb chociaż kupię, albo bułki jakieś. Chleba
to nie mogę, bo zębów już nie mam, lepsze bułki. Zobaczymy czy jeszcze będą.
Jak nie, to i chleb wezmę, trudno, ale wolała bym bułki. A wczoraj to Dzień Pobiedy w miasteczku był.
Oj, jak ludzie szaleli, ach, ja już za stara jestem, ale młodzi tańczyli,
zabawa była, szum, gwar, fajerwerki. A cerkiew zamknięta. No trudno, że
zamknięta. Idę po bułki, oj, żeby były bułki, a nie chleb.
Następnego z rozmówców spotkałem, na jednej z wsi,
zatrzymując się przed siedemnastowiecznym kościołem, który, oprócz informacji, o swej
siedemnastowieczności nie posiadał zbyt wielu cech, skłaniających, do
odwiedzenia go. Po prostu kościół- biały, murowany. Wszystko.
-Chcecie wejść do środka? Skąd przyjechaliście?
-Pewnie, chcę. Z Polski z Lublina.
-Też jestem Polakiem, przed wojną tu było dużo Polaków,
teraz zostałem tylko ja. Pilnuję tego kościółka. Mieszkam sam, tu, niedaleko. Chodźmy do
środka. To piękny kościół, stary. Odkąd postawili przy głównej drodze znak,
czasem przyjadą tu Rosjanie, obejrzeć, zrobić zdjęcia. Kiedyś nikt nie
zaglądał. Jak się żyje w Polsce? Co
ludzie mówią o polityce, wierzycie temu, co w telewizji? Ja białoruskich mediów
nie słucham. Odbiera u mnie Polskie
radio, tam czasem mówią prawdę. Tutaj ludzie głupi, omamieni, żyją w
kłamstwie. Wczoraj było święto. Ja nie
świętowałem. Co tu świętować? Oni się cieszą, nawet nie wiedzą z czego.
Przecież nie mają z czego. Jakie zwycięstwo, jaką wolność zyskali? Żyją
pozorami. Nie mówię im tego. Nie chce mieć wrogów, nie chcę, żeby krzywo na
mnie patrzyli. Mam klucze do kościoła, opiekuje się nim, mam swoje konie.
Uwielbiam je, uwielbiam na nich jeździć. To mi wystarczy. Nie mówię ludziom, co
myślę. I tak by nie uwierzyli, nie posłuchali.
Kilkaset metrów dalej stała cerkiew, drewniana, niebieska.
Nie zagłębiałem się nigdy w architekturę cerkiewna Białorusi i Ukrainy, jednak
swego rodzaju fascynację odczuwam do promocji na niebieska farbę. Kiedyś się
dowiem. Na pewno, może nawet wykażę silną wolę i wpiszę w wyszukiwarkę frazę
„dlaczego cerkwie malowane są na niebiesko”. Może, ale wszystko w swoim czasie.
Zresztą, kolor jak kolor, wszędzie taki sam. Indywidualizmu przecież nie
punktuje w społeczeństwie. Może to taka cerkiewna, społeczna jednolitość?
Jednolitość nie budzi zazdrości- możesz mieć pewność, że pozostali maja tak
samo byle jak.
Swoją drogą, tak właśnie czuć się muszą mieszkańcy tych wszystkich białoruskich osad, gdzie każdy
dom, wygląda tak samo. Jedna wieś, jeden architekt, jeden plan i jedni
budowniczy.
Tak samo byle jak, chociaż z drugiej strony, tak samo
szczęśliwie. Niestety niebieska farba
nie ma ani zdania, ani prawa głosu.
Szarość ma do powiedzenia równie mało.
Inaczej sprawa ma się z kolorem czerwonym. Tu pojawiają się
obowiązki i to nie byle jakie, bo internacjonalistyczne. Czerwień, nie jest
zaborcza, cały swój dorobek, chętnie przekaże ludziom.
Byle szybko i głośno.
Najlepiej prosto z
kołchoźnika.