facebook

sobota, 25 sierpnia 2012

Lubię to

Od kilku ładnych lat moje wolne letnie miesiące upływały pod znakiem siniaków, otarć i dziur na piszczelach... Jednak nie zamieniłbym moich wakacji za nic innego. To, co dają mi każdego dnia dwa małe kółka, jest magiczne i niewytłumaczalne.

http://www.youtube.com/watch?v=xtsmb9pK3ow&feature=youtu.be


Z tego miejsca pozdrawiam mojego dobrego rowerowego kompana - Alana.
Bez niego film nigdy by nie powstał.

// Głos

środa, 8 sierpnia 2012

Albania



Albania  

 na złość wszystkim przeżyliśmy

a co !

















ALBANIA

Albania

Opowiedzieć o tej wyprawie jest strasznie trudno. Wypowiedzi znalezione w Internecie mówiły o tym, żeby się dobrze przygotować, zaplanować wszystko kilka miesięcy wcześniej itd. My, to że  można by gdzieś pojechać zaczęliśmy rozważać trzy tygodnie wcześniej. Przygotowania rozpoczęliśmy nie cały tydzień przed. Sprowadzały się głównie do kpienia przewodnika, wydrukowania mapy z google maps ( Śliwa dzięki) i spakowania tego co zwykle.
 Stało się, jedziemy.

Dodałem że na stopa?

Wyjątkami byli ludzie. Którym udawało się powstrzymać śmiech politowania, zdziwienia, bądź nie zadać pytania „ale po co do Albanii?”
Pierwsza noc barwinek. Wielkie dzięki dla ludzi którzy nas ugościli :]
Następnego dnia, trochę trudno było w to uwierzyć, ale już zwiedzaliśmy Budapeszt.
W dużej mierze dzięki Rumuńskiemu kierowcy tira  i dwóm przyjaznym węgierskim arabom. (Następnego dnia zostaliśmy także miło zaskoczeni przez węgra, który na nasz widok bezbłędnie po POLSKU wyrecytował "Polak Węgier dwa bratanki i do bójki i do szklanki")
Ku mojemu zdziwieniu tym razem nudny placek w środku Europy okazał się dużo ładniejszy niż zapamiętałem z przed lat kilku, a niewątpliwe uroki Budapesztu dostrzega się zupełnie inaczej, bez towarzystwa całej wycieczki szkolnej.
Pomocni w tym byli przyjaźnie wyglądający młodzi  prawdopodobnie fani rocka.
-Sorry, Mówi ktoś z was po angielsku? Mamy nietypową prośbę. Do miasta przyjechaliśmy kilka minut temu, nie mamy o nim bladego pojęcia, wyjeżdżamy za dwie godziny. Gdzie mamy pójść, żeby było fajnie?

Trochę zdezorientowani i lekko rozweseleni pokazali nam "this way"

Nocleg nie do końca udany w okolicach stacji benzynowej.
A i zapomniałbym po drodze najpiękniejsze wykiwanie kanarów, jakie można sobie tylko wymarzyć :D
 Swoisty klimat, który posiadała ta wyprawa odnaleźliśmy następnego dnia za sprawą Spiro…


Autostop to nie tylko sposób podróżowania, to nie żebranie o darmową podwózkę, to przede wszystkim bardzo osobliwy sposób relacji, niespotykane chyba nigdzie indziej więzi międzyludzkie. Najprawdziwsze, najszczersze i pozbawione barier relacje będące paradoksalnie najkrótszymi, jakich w życiu doświadczamy. Ta, o której opowiem teraz, była jak na swą kategorię baaaaardzo długa.

Gdzieś za Budapesztem zatrzymał się samochód, u naszej uciesze kierowca mówił płynnie po angielsku.  Na dobry początek naszej znajomości poczęstował nas kanapkami, później fantą, jogurtem, lodami, kawą, wszystkim. Czuliśmy się co najmniej głupio przez pierwsze kilka godzin, tak kilka godzin, nie była to byle jaka podwózka, jechał On bowiem do domu, do Macedonii.
Otwartość tego człowieka, oraz jego gościnność były tak ogromne, że wstyd mi się zrobiło, autentycznie WSTYD, że Polacy mają czelność mówić o Słowiańskiej gościnności, lub używać powiedzenia :gość w dom Bóg w Dom
Jesteśmy zbyt dumni i pyszałkowaci i to trzeba powiedzieć wprost! Gościmy tylko swoich i tylko, gdy musimy, cóż to więc za gościnność?!
Moment w którym musieliśmy się rozstać na przedmieściach Skopje nie był łatwy, to tak jak gdyby pożegnać na zawsze swojego najlepszego przyjaciela, a na tej wyprawie czynić to musieliśmy nie raz.

Poza ty nie był też łatwy z innego powodu. Mimo iż nie mogliśmy uwierzyć, że udało nam się to, co udać się nie miało prawa (czyli uniknięcie noclegu w Serbii, co do której Monika miała pewne obawy) to jednak wylądowaliśmy na przedmieściach po zmroku. No dobra, przed nami znak "pole namiotowe 7 km" damy radę, jeśli nie stopem to piechotą. Bach złapaliśmy pierwszy przejeżdżający samochód, żeby jednak nie było za bardzo fajnie,( bo jak wiadomo, co za dużo to nie zdrowo) pola nie było, lub też nie mogliśmy na nie trafić. No trudno, upragniony prysznic musiał jeszcze poczekać. Pierwszy wolny kawałek poletka i padliśmy wyzuci z mocy wszelakich.

Rano złapawszy busa, który zdarł z nas jak się w końcu okazało dużo więcej, niż miało to być na początku trafiliśmy do miejscowości Gostivar.

Gorąco, brudno, źle- czyli ciemna strona  bałkańskiej mocy.

Jednak jak w każdej bajce wybawienie nadeszło.

Zatrzymał się samochód
Where are you from?
Polska 
Ooo, Polacy!
Czy chceszie  jechat se mną?
Macedończyk, który się zatrzymał, był człowiekiem przemiłym, nie znał jednak angielskiego, ani polskiego zbyt dobrze, jednak ułatwił nam bardzo przeżycie tamtego dnia, niezbyt łatwo, jednak dogadywaliśmy się. Kolejny raz potraktowani zostaliśmy po królewsku: kawa, jedzenie, napoje, wizyta w monastyrze, którego zdjęcia możecie podziwiać poniżej.

Co chcecie do picia?

Kawę

Dla mnie wodę

OK
(po chwili)
Zaraz, zaraz jak to wodę, Ty z Polski jesteś. Ja Ci piwo wezmę.


TAK, nasza sława dotarła także tam i do Albanii i wszędzie. Polacy piją, a oni to wiedzą.




Po całym dniu spędzonym z naszym przyjacielem Salmanem zostaliśmy przez niego odwiezieni do granicy z Albanią. (Tej w okolicy gór Korab, tej, której radzono nam unikać)

Celnicy nieco zdziwieni puścili nas bez problemów przez Macedońskie przejście. Na ziemi niczyjej pozostałości drutów kolczastych, bunkry- nie napawało to optymizmem, nie świadczyło także o zbytniej otwartości. Kolejne przejście także bez problemów, zapytawszy o cel podróży celnicy pożyczyli dobrego dnia i puścili dalej.


A dalej nic...

po kilkunastu minutach zatrzymał się furgon (mały busik przystosowany do przewozu kilku/kilkunastu osób)

Albańczykom nie dało się wytłumaczyć, że nie chcemy, nie mamy pieniędzy. Idziecie w tę samą stronę co my jedziemy, wsiadajcie, nie wygłupiajcie się. Ulegliśmy.
Mężczyźni w busie radości mieli co niemiara, staliśmy się główną atrakcją. Wypytywali o wszystko, przeglądali przewodnik, uśmiechali się znacząco  widząc symbole nie tak odległego im komunizmu. Największą frajdę mieli jednak zadając pytanie: Czy to twoja siostra?
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie.
Sęk w tym, że kręciłem przy tym głową. Jak nas wcześniej poinformowano między innymi w Albanii głową kręci się odwrotnie niż w innych częściach świata. Jednak gesty te są tak głęboko zakorzenione, że nie sposób ich powstrzymać. Dostawali więc ode mnie w tym samym czasie sprzeczne informacje. Śmiechu przy tym mieli całą masę.






Gdy dojechaliśmy do miejscowości, w okolicach której zamierzaliśmy rozbić namiot, okazało się, że nasze plany nie będą łatwe do zrealizowania.
Na nasz widok zainteresowanie okazali wszyscy, znalazł się nawet człowiek mówiący po Angielsku.

-Skąd jesteście?

-Polska

                                                          -A Polska, Legia Warszawa- zamurowało mnie, tym bardziej że statystyczny Polak, zanim wskazałby na mapie Albanię musiałby się chwilę zastanowić, o znajomości nazwy stolicy nie wspominając.


No ale, nie zważając na spojrzenia, eh jakie tam spojrzenia, oni się po prostu gapili, rozpoczęliśmy eksplorację miasta.

Nie zdążyliśmy przejść dalej niż 300m gdy usłyszeliśmy wołającego nas po Angielsku człowieka.
Zaprosił nas na piwo, jak się później okazało do jego właśnie otwartego baru.
Pierwsze wrażenie... hm, nie powiem aby było genialne. -Uważajcie, tu jest niebezpiecznie, nie nocujcie pod namiotem, pilnujcie pieniędzy, nie ufajcie ludziom, to dziki kraj, po co właściwie tu przyjechaliście?
Po chwili jednak emocję trochę opadły, rozmowa stała się przyjemniejsza. Nasz nowo poznany przyjaciel zaproponował nam nawet darmowy nocleg, na co chętnie się zgodziliśmy.
-A jak właściwie jest tutaj z turystami, często przyjeżdżają?
-No wiesz, czasem trafiają się jacyś Niemcy na rowerach
-Dużo ich było już w tym roku?
-W tym roku to w zasadzie wy jesteście pierwsi.



Rozmawialiśmy jeszcze długo i dużo. Ten bar, miejscowość, do której nie przyjeżdżali turyści, mocna kawa, radość z faktu iż udało nam się dotrzeć tak daleko, entuzjazm naszego gospodarza mówiącego o planach na przyszłość są nie do opisania.

Szczęście tego dnia miało zapach Albańskiej kawy.






Kolejnego dnia uznaliśmy za stosowne wstanie wcześnie, aby dzień rozpocząć o tej samej porze, co miejscowi. Oczywiście nam się nie udało (i tym razem nie za sprawą NIePowiemKogo uwielbiającego długo spać) gdy nos wychyliliśmy w stronę świata, ten już tętnił życiem, było to około 6.00. Zjadłszy śniadanie, postanowiliśmy wyruszyć dalej. Nie było to takie proste,  plan był taki, że po prostu wyjdziemy z baru, poczym złapiemy stopa na pobliskiej drodze. Zakłócił go troszeczkę kierowca furgonu, który na prośbę naszego przyjaciela podjechał specjalnie dla nas pod same drzwi. Pożegnaliśmy się więc i wyruszyliśmy dalej. (Albańscy mężczyźni mają w zwyczaju, co nam wydaję się nie naturalne, całowanie się w policzek na przywitanie  i pożegnanie) Pamiętam zapał w oczach tego młodego człowieka, gdy opowiadał, jak zamierza rozbudować swój bar,  wykupić ziemię,  postawić  hotel na zboczu górskim. Chciał (odniosłem takie wrażenie) przywrócić status swojej rodzinie, która, jak dowiedziałem się od niego została pozbawiona przed laty większości majątku przez towarzyszy komunistów.  Ambicja to piękna spawa.

Bus którym jechaliśmy pokonywał zakręty i przełęcze, których nie podjąłby się nie jeden kierowca w samochodzie dużo lepszej klasy. O stopniu trudności drogi powinny świadczyć nagrobki znajdujące się co jakiś czas przy drodze- odpowiedniki naszych krzyży w miejscach śmiertelnych wypadków.  Widoki były genialne,  niestety (być może że za sprawą wszędzie obecnych kamieniołomów) powietrze było „gęste” i ograniczało widoczność.
Kolejną sprawą na którą zwrócić chciałbym uwagę jest  mentalność kierowców. W związku z tym, że w Albanii przez długi czas istniał zakaz posiadania samochodów dla większości osób zasady ruchu drogowego nie są dla nich zbyt logiczne i często występują ich osobiste modyfikacje. Wyprzedzanie na zakręcie, na drodze położonej kilkaset metrów od dna doliny, na stromym zboczu, nie posiadając pobocza,  widoczność mając ograniczoną do  kilku metrów była jedną z nich- bardzo chętnie stosowaną przez naszego kierowcę.
Gdy dojechaliśmy do Kruje, po raz kolejny nie dano nam się zgubić, kierowca podjechał prosto pod drzwi drugiego furgona, który jeździł do zabytkowej części miasta. Nie pytając nas o zadanie kazał się przesiąść. Z przejazdu autostopem znów nici.










 

Kruje nie zrobiło na nas ogromnego wr ażenia, nie spodziewaliśmy się też tego, było to miejsce typowo turystyczne,  a takich staraliśmy się unikać. Zrobiliśmy niezbyt długi spacer po okolicy, przegląd kramów, których właściciele żyć nam nie dawali,    razgawarywając  w All lengłydżes  del Mundo próbując coś sprzedać.  Niedługo potem wyruszyliśmy do Dures, największego miasta nadmorskiego.  Morze nie było tak wyjątkowe, jak to, które widywać nam się zdarzało np. w Chorwacji, nie było jednak oblegane przez turystów. Większość ludzi była miejscowa. Bardzo miłym skutkiem tego były ceny nie wywindowane sztucznie tak, jak to zdarza się w innych częściach świata.  Swoistą atrakcją która pojawiła się na naszej drodze był hamburger. Pierwszy raz w życiu jadłem wtedy coś co pochodziło z punktu o  niechlubnej nazwie Fast Food i jednocześnie przypominało jedzenie. Oprócz tego że zrobiony był ze zwykłego kotleta w środku   miał także frytki ;)
Gdy już nic nie robienia mieliśmy dość postanowiliśmy wyjechać w stronę naszego następnego punktu docelowego Beratu. Wtedy po raz pierwszy uświadomiliśmy sobie specyfikę zabudowy albańskiej. Próbując wyjechać z miasta,  okazało się, że przechodzi ono w kolejne, mniejsze bez jakiejkolwiek przerwy w zabudowie a kolejne znów w kolejne i tak w koło. Musieliśmy się nieźle nagimnastykować żeby znaleźć kawałek zielonej przestrzeni.  Choć było późno i już zaczynało się ściemniać trafiliśmy na pseudołąkę  porośniętą szałwią  i  ogrodzoną jakimś wałem gdzieś między domami a  stacją benzynową. Dzień kolejny przeżyliśmy w niezmienionym składzie
 Hura
 a teraz spać





Rano, dnia kolejnego wyruszyliśmy dalej w kierunku Beratu, pomocny okazał się Francuz,  który postanowił zostawić wszystko i przenieść się do Albanii kilka lat wcześniej. Mimo, że jechaliśmy samochodem terenowym, to dziury w drodze nie dawały nam zapomnieć o swojej obecności.  Po jakimś czasie jazdy przez  nizinne tereny, na których znajdowały się pola uprawne, trafiliśmy na dość specyficzny wypadek drogowy. Ruch prowadzony wahadłowo, teren odgrodzony pachołkami, policja robiąca notatki,  zabezpieczająca dowody, pełen profesjonalizm.  Co właściwie się stało? Stóg siana wieziony na przyczepie przewrócił się spadając na traktor, unieruchamiając go na środku drogi. . 

Wreszcie dotarliśmy.
Berat
Od pierwszej chwili zrozumieliśmy, dlaczego to właśnie to miejsce Albańczycy uważali za konieczne do odwiedzenia. Ich dość biedny i zakompleksiony świat w tym miejscu pokazywał swoje drugie oblicze, silne,  wyjątkowe i przede wszystkim piękne. Brukowane uliczki prowadzące w górę wzgórza, zabudowa z białego kamienia,  tysiąc okien, z których znane jest to miasto i cały kraj, zabytkowa twierdza na wzgórzu, która dalej jest zamieszkana. Całokształt robił ważenie i zapierał dech. Wrażenie to spotęgował przewodnik, który pokazał nam wszystko opowiadając w języku bliżej nieokreślonym, jednak zrozumiałym o historii twierdzy na wzgórzach Beratu.
 





























 Po jakże męczącym zwiedzaniu w pełnym słońcu na 40 stopniowym upale wyruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Królewskim posiłkiem na ten dzień był pomidor z nektarynką i jogurtem.
Jeśli przyjrzeć się części współczesnej miasta widać  wpływy kultury z za morza, czego z reszta Albańczycy się nie wstydzą i bardzo chętnie porównują się do Italii.
Po objedzie  odpoczynku ruszyliśmy z powrotem w   kierunku północnym. Nie wiem tak naprawdę, dokąd zmierzaliśmy, bo pod względem planów były to najbardziej dynamiczne godziny  całego wyjazdu. Zanim udało nam się opracować jakąś koncepcję stawała się ona nieaktualna. Można było wtedy poczuć urok bycia autostopowiczem ;).
Pierwszy człowiek, z którym udało nam się pojechać na wejściu pokazał nam odznakę policyjna i kazał się nie bać, tłumacząc że z nim będziemy bezpieczni, proponował, że zawiezie nas na miejsce, jeśli zatankujemy mu samochód, no niestety musieliśmy grzecznie odmówić. Kolejny człowiek nie wiele starszy od nas wysadził nas na przystanku autobusowym i kazał wsiąść w konkretny furgon. Myślę, że do tej pory nie rozumie dlaczego tego nie zrobiliśmy i poszliśmy dalej pieszo poza granice miasta.
Gdy próbowaliśmy łapać stopa  stojąc na Słońcu, z pobliskiego baru wybiegł człowiek, który w baaardzo uciążliwy albański sposób zaproponował, żebyśmy robili to stojąc w cieniu pod jego barem. Między czasie przyniósł nam po butelce lodowatej wody a potem… zaczął sam łapać stopa. Generalnie w Albanii jeśli miejscowy machnie na miejscowego, mimo ze się nie znają to i tak na 90% się zatrzyma. W ten właśnie sposób pytał kierowców furgonów czy nie podwiozą nas za darmo,  zatrzymywał osobówki z pytaniem czy nie jadą w naszą stronę.
W końcu wrócił do swojej pracy, W końcu i my pojechaliśmy. Kulturalny pan po 50tce w ładnym mercedesie, niestety nie mówiący w żadnym znanym nam języku. Po jakimś czasie wjeżdżamy na podwórko, ktoś dosiada się do samochodu.
Sytuacja się trochę wyjaśniła, kobieta  mówiła świetnie po angielsku. Co się okazało…? Jechaliśmy podobno z najlepszym prawnikiem w kraju broniącym interesów premiera Albanii. Zaproszeni zostaliśmy na obiad. Samochód zostawił otwarty śmiejąc się, że nikt nie ma tyle odwagi, żeby go okraść.  Po wypiciu piwa i dwóch kieliszków Rakii wsiadł w samochód i zawiózł nas dalej. Niestety nie potrafiliśmy mu wytłumaczyć , żeby zawiózł nas na wylotówkę, zostaliśmy więc w centrum. Było to Dures, po raz drugi. W miejscu gdzie nie dało się przejechać, nie skrępowany, po wypiciu alkoholu nasz kierowca podjechał do policjantów, przedstawił się, ci pokazali mu drogę i życząc dobrego dnia kazali jechać dalej.
Po chwili musieliśmy się rozstać podziękowawszy za pomoc ruszyliśmy każdy w swoją stronę. Tylko która to była nasza strona…

















W zasadzie każda i żadna, okrążywszy centrum  kilka razy nie mieliśmy pomysłu co ze sobą zrobić, a raczej mieliśmy tylko jakoś tak wyszło, że drogi na mapie się nie zgadzały, że ulice były inaczej podpisane,  że wszędzie było daleko.    Sytuację rozwiązaliśmy w prawdziwie tobolarski sposób-  idziemy na północ.   Spojrzenia  ludzi były  natrętne proporcjonalnie  do odległości od centrum. Wymarzona sytuacja gdy chcesz się gdzieś ukryć z namiotem.  Pierwsza wizja miała na celu zwalczenie tych spojrzeń i dotarcie do morza, co nie było zbyt łatwe, bo akurat w tej części znajdowały się porty, nie plaże. Jednakże przywiązać się do tej wizji nie byliśmy w stanie, z czego nawet się cieszę bo w pewnym momencie dobiegło do nas niezrozumiałe (ale przyjazne) nawoływanie z samochodu który zatrzymał się obok nas.  Nie potrafiąc się dogadać, jak to miejscowi mieli w zwyczaju załadowali nas do samochodu i ruszyli przed siebie. Młody chłopak wyciągnął telefon,  wybrał numer po czym kazał mi rozmawiać z jego inglisz spiking brader. Morze przestało być atrakcyjne, gdy w głowie pojawiła się wizja dotarcia na wylotówke. Za pomocą teletłumacza  z pozytywnym skutkiem przebiegł proces komunikacji werbalnej, a co za tym poszło, teleportacji do następnego punktu wycieczki.
Nagle droga się kończy. Przed nami tłuczeń położony pod budowę  nawierzchni  nienadający się do jazdy. Nie nadający się do jazdy? No może w normalnych warunkach tak, ale gdy należy kogoś ugościć, kogoś spoza granic kraju nie ma rzeczy nie możliwych dla Albańczyka. Dzielny kierowca samochodu pokroju matiza wdarł się na zamkniętą prawie drogę i jechał nią dopóki nie trafiliśmy na betonową zaporę, której nie dało się ominąć. Dalej nie dało rady, musieliśmy się pożegnać z naszymi dobroczyńcami  i kontynuować trasę pieszo.
Poza miastem planowaliśmy rozbić namiot  w przytulnej atmosferze gdzieś na łące.
Trzeb było jednak najpierw poczekać do zmierzchu, bo głowę daje sobie uciąć, że gdybyśmy tylko spróbowali zejść z trasy, ktoś, mając oczywiści dobre zamiary przybiegłby do nas tłumacząc, że to bez sensu i na pewno pomyliliśmy drogi. Maszerowaliśmy więc dalej gdy nagle nie wiadomo skąd pojawił się człowiek:  -students?  No tak, a może chcecie jechać na północ? No tak, A więc zapraszam.
Upewnialiśmy się przez kilka chwil, czy to dzieje się naprawdę. Wszystko wskazywało, że tak, nie był taksówkarzem, mordercą, agentem ubezpieczeniowym, akwizytorem, kaznodzieją  pastafarianizmu ani nawet komunista. Wsiedliśmy więc
Jechał do Szkodry, na północ, dokładnie tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć.
Przy spotkaniu z tym człowiekiem znów pojąłem idee języka esperanto. Mówił ciągle, my odpowiadaliśmy, tylko trudno stwierdzić w jakim języku, używał polskiego, angielskiego, albańskiego i myślę, ze jeszcze kilku innych, których nie wychwyciłem.  Z opowieści wynikało, że nie ukończył edukacji  z powodu sytuacji politycznej w kraju, mimo tego miał dość obszerną wiedzę, wiedział dużo o różnych kwestiach,  zdarzyło mu się nawet wspomnieć o historii Polski. Dowiedziawszy się , że planujemy nocleg w namiocie, najchętniej nad wodą, zadzwonił do znajomego, po czym oznajmił, że ma dla nas miejsce nad jeziorem gdzie możemy legalnie i bezpiecznie przenocować.  Po drodze zatrzymał się jeszcze na chwilę, obdarowując nas urokliwym prezentem. Na przydrożnym straganie, tak jak u nas sprzedawane są np. truskawki,  czereśnie czy jabłka były arbuzy, w zasadzie co kilka kilometrów można było je znaleźć. Kupił dwa owoce, po czym oświadczył, że jeden zabiera dla siebie, drugi jest dla nas. Podróż minęła nam szybko i jeszcze przed zapadnięciem zmroku pożegnaliśmy się z naszym przyjacielem, pozostając pod opieką jego kolegi. Oczywiście dostaliśmy numer telefonu, w razie wypadku dzwońcie. Noten Mir, czy jakoś tak dobrej nocy.

Miejsce naszego noclegu po raz setny uświadomiło mi ile traci człowiek mieszkający w Hotelach. Rozbiliśmy namiot pod drzewem figowym  mając przed sobą własną, prywatną  pachnącą łąkę, jezioro z krioterapią, biczami wodnymi i masażem  stóp  w zestawie, szwedzki stół z arbuzami z ekologicznej plantacji, oraz ogromny kinowy ekran 3D wyświetlający wedle życzenia wschody lub zachody słońca. 

Podobno głupi ma szczęście, zastanawiam się jak ogromny musi być zasób mojej  głupoty, no Pszczoły może trochę też, skoro tyle udało nam się dostać  od życia tego dnia nawet o to nie prosząc . Zmęczeni  pełnym wrażeń dniem postanowiliśmy w końcu się wyspać, może nawet do 7.00.







Ha ha, a tu psikus….  











Ciemno wszędzie, głucho wszędzie….   
A tu nagle nie wiadomo skąd głośne, żwawe i donośne NON KAPUT!!! NON KAPUT!!!

Nie do końca odnalazłem się w sytuacji. Wychylając głowę z namiotu  przywitany zostałem przez opiekuna tamtego miejsca. Uświadomiłem mu że wszystko w porządku, i spróbowałem powrócić do przerwanego mi snu.” Non kaput” stało się jeszcze głośniejsze.  Właśnie zbierało się na wschód Słońca. Było około 4.40. 
Kawa,  złożenie namiotu i w drogę. Piechotą do Szkodry. Zatrzymał się po chwili starszy pan. Wsiadajcie, podwiozę was. W mieście usłyszeliśmy od niego coś pokroju „8 euro za podwózkę”  Zostawiliśmy jakieś 3, nie miał nam tego za złe ;)
    




Ze Szkodry ruszyliśmy na północ do jeziora,  któremu miejscowość zawdzięczała nazwę. Trafiliśmy do wsi Koplik, gdzie próbowaliśmy odnaleźć drogę do jeziora. Dostaliśmy od miejscowego mapę wyrysowaną na chusteczce higienicznej, po czym i tak skończyliśmy w szczerym polu przedzierając się przez odgrodzone od siebie drutem działki.












Z odległości kilkuset metrów zostaliśmy zauważeni  przez parę pracującą w polu. Ich radosne nawoływania były na tyle przekonywujące, że nie było innej opcji niż zatrzymać się na pogawędkę.

Po Albańsku oczywiście. Spędziliśmy z nimi kilka chwil w cieniu przyczepki samochodowej, zaproszeni zostaliśmy także na obiad, z którego niestety nie skorzystaliśmy.

Południe spędziliśmy nad jeziorem

do którego o dziwo dotarliśmy.  Ogromne, cieple, czyste i puste- żyć nie umierać .  













Koniec obijania się,   kolejny punkt Jezerce.
Po długotrwałym oczekiwaniu Jeep zatrzymuje się, nie, nie jestem taksówkarzem, wsiadajcie.  Asfalt się kończy,  domy  się kończą, resztki cywilizacji też przepadły. Co chwile przez szutrową pełną zakrętów i dziur drogę przemyka stado świń, zbłąkana koza lub leniwie spacerująca krowa.   Wysiedliśmy jakieś 20 km przed celem naszej podróży iii…
Nasz kierowca nieskory był do pożegnania,  a gdy nie wiadomo o co chodzi…..
To trzeba wyciągnąć jakieś 20euro.
Sytuacja się komplikuje gdy na przykład ich nie posiadasz i zrządzeniem losu trafiasz w miejsce bez wyjścia, drogi ucieczki, bądź czegokolwiek innego.
Wydając resztki pieniędzy (co zresztą nie przyniosło radości ani nam ani jemu)  udaliśmy się dalej.
Po kilku godzinach trafiamy na źródło wody i szałas pasterski.    Na wzniesieniu rozbijamy namiot.

(W tym momencie pojawia się opis przesycony emocjonalnym och i ach z korzeniami zatopionymi w czyściutkim niczym polska wódka romantyzmie, audio wizualizacja drogie dzieci, wyobrażacie sobie raz, dwa, jeszcze raz, jeszcze raz… dobra wystarczy)

 Nie tylko my byliśmy tej nocy w górach. Co kilka chwil na widnokręgu pojawiały się pomarańczowe światełka ognisk pasterzy, którzy tego wieczoru nie wrócili do domów.  A potem pojawiło się jeszcze coś,  ogromny pomarańczowy wschodzący księżyc.
               
                                 „trwaj chwilo, jesteś piękna”
                                                                                   (obeszło się bez oddania duszy)











Wstawanie bywa fajne szczególnie, gdy otwierasz namiot i zajmuje Ci chwile, uświadomienie sobie że to gdzie jesteś to nie wszystko i oddychać też trzeba.
Kilka godzin marszu, docieramy do Teth.
Masa serpentyn i miejscowość jakaś taka inna….
Dużo kamieni, wszędzie daleko, nie wiadomo dokąd którędy, totalne przeciwieństwo, tego co w naszych górach.

Jakimś cudem trafiliśmy na szlak,  później dalej w górę wyżej i wyżej na nocleg pod skarpę niczym z westernu. Kontemplacja świata przy ognisku. Spać








Jednak szkoda życia na nicnierobienie. Zostawiamy zbędny balast i gazu w góry.
Dochodzimy do ostatniej najwyżej położonej ostoi cywilizacji, sezonowego mieszkania górskich pasterzy. Natrętny łepek zjada nam połowę czekolady, pytamy starszych o drogę i idziemy dalej. Szlak skończył się już dawno, pozostają nam jedynie wskazówki dotarcia zawarte w przewodniku. Temperatura na tej wysokości jest troszkę przyjemniejsza, pojawiają się nawet płaty śniegu, których później swoją drogą miałem już serdecznie dość. Podążając za opisem zmierzamy na najwyższy punkt kraju.  Dziwnym trafem wyrasta przed nami pionowa ściana,  która z dynamicznie zmieniającą skład w zależności od punktu zaczepienia mieszaniną zadowolenia i frustracji pokonujemy.  To co nas czeka teraz to rumowisko skalne, całkiem spore, duże, ogromne, WSZĘDZIE. Biedna Monika idąc z tyłu co kilka minut dostawała porcję gimnastyki.    „Uważaj”  a zaraz potem  koziołkujący kamień. Dotarliśmy w komplecie jakimś cudem do grzbietu. Nim już według opisu kilka minut drogi i jesteśmy.

Po jakiejś godzinie wspinam się na coś co wydaje się być najwyższym szczytem i i i…. HURA! Tylko że powiedziane przez sepleniącego seściolatka.  Po drugiej stronie doliny widzę krzyż, ten koło którego my mieliśmy się znajdować. Pszczoła odnajduje wymowny napis ułożony z kamieni. 
               FAIL
Widać nie my pierwsi tam dotarliśmy
Lekcja pokory? Może i tak, trochę szkoda,     
Ale… z drugiej strony jak często ma się okazje chodzić po górach nieprzetartymi szlakami ;]

Powrót na dół odbył się w prawdziwie mistrzowskim stylu. Góra usiana była stokami długości kilkuset metrów pokrytymi śniegiem. Co prawda nie mieliśmy nart, ale co to za problem biorąc pod uwagę moc wyobraźni? Raz dwa trzy i jedziemy…

Dużo mniej energii dużo większe odległości, kolejna porcja adrenaliny i fun do tego. (No może nie licząc śniegu w butach i odmrożonych rąk i uczucia z serii „going to loose my mind”  gdy nie można wytrzymać w upale i marznie się jednocześnie).

Widać pasterzy, żyjemy



Znacie powiedzenie „kto ścieżki skraca, ten na noc do domu nie wraca”
My trochę skróciliśmy. Trochę też nie wróciliśmy na noc. Niby nic, ale biorąc pod uwagę wysokość 2500mnpm, i posiadanie przy sobie tylko ubrań w postaci  koszuli i krótkich spodni ( w których oczywiście musiałem zrobić dziurę, oczywiście ogromną, żeby przypadkiem nie było ciepło)
Oraz żadnych śpiworo-namioto- wiatro-odporno-czemukolwiekciepłemu- podobnych rzeczy robi się ciekawie.

Budujemy szałas!
Taa… a łamał ktoś z was kiedyś gałęzie drzew rosnących w górach? Pewnie nie, może dla tego, że się nie da… taka naturalna obrona przed wiatrem…

Zabawny był fakt bycia regularnie budzonym przez wiatr, na zmianę z mrówkami.
Ale są też oczywiście plusy ;) Nigdy wcześniej tak szybko nie złożyliśmy obozowiska.
W dzień było łatwiej, po jakichś dwóch godzinach trafiliśmy do plecaków.
Mission  complete
Błogim stanem było przemieszanie zmęczenia z zadowoleniem i możliwością odpoczynku w ciepłym miejscu oraz górski chleb kosztujący Fortune posmarowany tytułowym dżemem truskawkowym.
Człapiąc na dół spotkaliśmy turystów, Niemieckich- mówiących po polsku, nawet mieszkających w Polsce, dość nie daleko bo w Lublinie, w zasadzie kilka ulic od nas.
Świat jest mały 



Resztę dnia spędziliśmy na wylotówce po której nikt nie jeździł. W przerwach między spaniem zatrzymując zbłąkane samochody, które albo były puste, albo żądały ogromnych sum za transport



Zgarnął nas późnym popołudniem człowiek z obustronnie zrozumiałych słów znający tylko sformułowanie NO PROBLEM. Zatrzymaliśmy się w miejscowości,  z której wyruszyliśmy dwa dni wcześniej pieszo. Drugi raz spotkaliśmy albańską gospodynię po 50tce, która na widok Moniki stawała się tak radosna i rozmowna, że można było poczuć się jak w odwiedzinach u babci ;)
Nasz kierowca wyciągną 10litrową beczkę z pod nóg pasażera, łyżeczkę, odkręcił wieko i poczęstował nas miodem, o smaku tak dziwnym  i niespotykanym, że nie spodziewam się, żebym kiedykolwiek znów na niego trafił. Był pyszny i było go całe mnóstwo, a właściciel Chojnym człowiekiem był.
     










Nocleg znów nad naszym ulubionym jeziorem Szkoder, za ostatnie 2zł dostaliśmy 4brzoskwinie i z dna plecaka udało się wydostać garść jakiejś kaszy. „Najedzeni”  mogliśmy powiedzieć dobranoc  ostatniemu zachodowi słońca spędzonemu w Albanii.
Rano łapaliśmy stopa do Czarnogóry którą, także zamierzaliśmy zobaczyć z różnych miejsc i ze zmienną perspektywą, allle…..
Zegar wybił 12, czar prysł….
Pryśli też pomocni ludzie, tanie jedzenie, samochody podwożące stopowiczów, urok braku turystów…
Cywilizacja, globalizacja, gospodarka, rozwój, pieniądze…. Afffeee, [STOP,  na podstawie poprawki trzeciej,  do paragrafu   ósmego, ustawy o bezużyteczności sejmu i nakazie wyzysku szarego obywatela, fragment ten został ocenzurowany, ze względu na wulgarne i zachęcające do nienawiści względem systemu treści]
W każdym razie, kolejne dwa państwa przemierzaliśmy bardzo długo i mozolnie, turystykę ograniczając do odpoczynku na plażach w każdym możliwym miejscu (swoją drogą, na najładniejszych plażach Europy;) ) czego efekty możecie zobaczyć poniżej.


I a propos tego że ładne samochody nie zabierają na stopa, z Chorwacji wyjechaliśmy lexusem :)   































Myślę, że to koniec tej opowieści, dzięki Pszczoła, thanks  driver’owie, falënderim dobrzy ludzie, благодарение пријатели!